Poziomowanie, różnicowanie - dwa słowa, wokół których przez ostatnie x dni kręci się mój zawodowy świat.
Poziomowanie - ustalenie w jednoznaczny sposób, na jakim poziomie (w odniesieniu do National Curriculum) są aktualnie uczniowie (poziomy mamy różne dla English i Maths, czyli można być orłem z matmy cienkim językowo...) i podzielenie ich na grupy wg poziomów (znów - osobne grupy z języka, osobne z matematyki).
Różnicowanie - zapewnienie tym grupom zadań, wyzwań, ćwiczeń, aktywności, wyjaśnień etc. dostosowanych do ich poziomu, choć wszyscy mają osiągnąć w jakimś stopniu ten sam cel (learning objective - lekki "fiś" Ofstedu, koniecznie ma być w zeszycie wpisany/ wklejony, następnie po lekcji uczeń ocenia sam siebie w odniesieniu do celu, po czym nauczyciel wpisuje mu w komentarzu, co może zrobić, by dany cel/ założenie pełniej osiągnąć, lub jaki jest kolejny etap jeśli cel istotnie został osiągnięty). W praktyce wygląda to tak, że jeśli celem jest 'umiejętność dodawania pisemnego' to słabsza grupa będzie dodawać liczby dwucyfrowe, otrzyma możliwość używania number lines (kartka długa jak makaron z cyframi od 0 do 100 po kolei) albo number square (kwadrat 10 x 10 z liczbami od 1 do 100 po kolei od lewej do prawej); grupa średnia będzie korzystać z partycjonowania czyli liczbę 236 podzieli na 200+30+6 itp., a grupa najwyższa będzie działać na liczbach cztero- i więcej cyfrowych standardowo pisemnie tak, jak uczymy się tego w Polsce.
W czym tkwi problem? W życiu i praktyce.
Uczniowie się zmieniają. Uczniowie obcojęzyczni uczą się angielskiego (np. przez wakacje) i wracają nagle umiejąc znaaacznie więcej niż umieli wcześniej - dziecko uznane za poziom 2 z matematyki wraca ze znajomością poleceń w j. angielskim i momentalnie zostaje matematykiem na poziomie 4 (mam w klasie takie przykłady!). Jest jeszcze opcja, że nauczyciel poprzedni się nie przyłożył do poziomowania... też mam takie przykłady. Tudzież, że trafi się dziecko, które nie pisze i nie czyta w żadnym języku, a lat ma 9 - w ojczystym mówi i rozumie, angielski rozumie szczątkowo, gdyż do szkoły, mimo wieku, nigdy nie chodziło, a system wykrył jego istnienie, gdy ktoś błyskotliwie po paru latach skojarzył biorcę zasiłków z brakiem przydziału szkolnego.
I oczywiście całość wymaga w praktyce niesamowitej ekwilibrystyki. Abstrahując od dzieci ze szczególnymi potrzebami edukacyjnymi rozpoznanie medyczne z kodem F, jakiekolwiek), które mają zazwyczaj przydzieloną jednoosobową asystę Learning Support Assistant, reszta klasy przy odrobinie szczęścia ma nauczyciela i teaching assistant, przy braku szczęścia (i finansów w szkole) - tylko nauczyciela (prawie jak w Polsce, nie?). Przyznam szczerze, że nawet pracując w teamie dwuosobowym, ogarnięcie całej 30stki i dopilnowanie, żeby zrozumieli wszystko, wykonali polecenia, pozostali skoncentrowani na tym, co mają robić, a całość przebiegła bez zakłóceń i ofiar w ludziach, jest wyzwaniem. Rozliczani jesteśmy z postępu uczniów - ich progres = nasza podwyżka, więc starać się trzeba non stop.
Dużo... pracy, zachęcania, proponowania.
Mało... za mało PRZYMUSU i pruskiego drylu w tym widzę, szczerze mówiąc. Uczniowie są stawiani przed wyborami, mają podejmować decyzję, tylko szczerze mówiąc nie wiem, czy pozwolenie nielatowi lat 8-9-10 na dokonywanie wyborów, które mogą im schrzanić przyszłość (będą mieć tyły w gimnazjum, słabszy wynik SATS i GCSE, więc gorsza uczelnia albo jej brak etc.), jest mądre i rozsądne... Teraz trochę zmieniły się zasady, na rzecz większego nacisku ze strony nauczyciela, choć u mnie w szkole echa nowych praw jeszcze nie zaczęły wybrzmiewać - może niedługo zaczną. Będąc odpowiedzialna za uczniów obcojęzycznych skłaniam się jednak w stronę pewnego przymusu i wolności kontrolowanej - prace domowe i rozliczanie z nich, "zrób to" zamiast "czy mógłbyś" itp. Zobaczymy w grudniu, jakie będą efekty nieco spolszczonego podejścia do wyspiarskich dzieci.
Poziomowanie - ustalenie w jednoznaczny sposób, na jakim poziomie (w odniesieniu do National Curriculum) są aktualnie uczniowie (poziomy mamy różne dla English i Maths, czyli można być orłem z matmy cienkim językowo...) i podzielenie ich na grupy wg poziomów (znów - osobne grupy z języka, osobne z matematyki).
Różnicowanie - zapewnienie tym grupom zadań, wyzwań, ćwiczeń, aktywności, wyjaśnień etc. dostosowanych do ich poziomu, choć wszyscy mają osiągnąć w jakimś stopniu ten sam cel (learning objective - lekki "fiś" Ofstedu, koniecznie ma być w zeszycie wpisany/ wklejony, następnie po lekcji uczeń ocenia sam siebie w odniesieniu do celu, po czym nauczyciel wpisuje mu w komentarzu, co może zrobić, by dany cel/ założenie pełniej osiągnąć, lub jaki jest kolejny etap jeśli cel istotnie został osiągnięty). W praktyce wygląda to tak, że jeśli celem jest 'umiejętność dodawania pisemnego' to słabsza grupa będzie dodawać liczby dwucyfrowe, otrzyma możliwość używania number lines (kartka długa jak makaron z cyframi od 0 do 100 po kolei) albo number square (kwadrat 10 x 10 z liczbami od 1 do 100 po kolei od lewej do prawej); grupa średnia będzie korzystać z partycjonowania czyli liczbę 236 podzieli na 200+30+6 itp., a grupa najwyższa będzie działać na liczbach cztero- i więcej cyfrowych standardowo pisemnie tak, jak uczymy się tego w Polsce.
W czym tkwi problem? W życiu i praktyce.
Uczniowie się zmieniają. Uczniowie obcojęzyczni uczą się angielskiego (np. przez wakacje) i wracają nagle umiejąc znaaacznie więcej niż umieli wcześniej - dziecko uznane za poziom 2 z matematyki wraca ze znajomością poleceń w j. angielskim i momentalnie zostaje matematykiem na poziomie 4 (mam w klasie takie przykłady!). Jest jeszcze opcja, że nauczyciel poprzedni się nie przyłożył do poziomowania... też mam takie przykłady. Tudzież, że trafi się dziecko, które nie pisze i nie czyta w żadnym języku, a lat ma 9 - w ojczystym mówi i rozumie, angielski rozumie szczątkowo, gdyż do szkoły, mimo wieku, nigdy nie chodziło, a system wykrył jego istnienie, gdy ktoś błyskotliwie po paru latach skojarzył biorcę zasiłków z brakiem przydziału szkolnego.
I oczywiście całość wymaga w praktyce niesamowitej ekwilibrystyki. Abstrahując od dzieci ze szczególnymi potrzebami edukacyjnymi rozpoznanie medyczne z kodem F, jakiekolwiek), które mają zazwyczaj przydzieloną jednoosobową asystę Learning Support Assistant, reszta klasy przy odrobinie szczęścia ma nauczyciela i teaching assistant, przy braku szczęścia (i finansów w szkole) - tylko nauczyciela (prawie jak w Polsce, nie?). Przyznam szczerze, że nawet pracując w teamie dwuosobowym, ogarnięcie całej 30stki i dopilnowanie, żeby zrozumieli wszystko, wykonali polecenia, pozostali skoncentrowani na tym, co mają robić, a całość przebiegła bez zakłóceń i ofiar w ludziach, jest wyzwaniem. Rozliczani jesteśmy z postępu uczniów - ich progres = nasza podwyżka, więc starać się trzeba non stop.
Dużo... pracy, zachęcania, proponowania.
Mało... za mało PRZYMUSU i pruskiego drylu w tym widzę, szczerze mówiąc. Uczniowie są stawiani przed wyborami, mają podejmować decyzję, tylko szczerze mówiąc nie wiem, czy pozwolenie nielatowi lat 8-9-10 na dokonywanie wyborów, które mogą im schrzanić przyszłość (będą mieć tyły w gimnazjum, słabszy wynik SATS i GCSE, więc gorsza uczelnia albo jej brak etc.), jest mądre i rozsądne... Teraz trochę zmieniły się zasady, na rzecz większego nacisku ze strony nauczyciela, choć u mnie w szkole echa nowych praw jeszcze nie zaczęły wybrzmiewać - może niedługo zaczną. Będąc odpowiedzialna za uczniów obcojęzycznych skłaniam się jednak w stronę pewnego przymusu i wolności kontrolowanej - prace domowe i rozliczanie z nich, "zrób to" zamiast "czy mógłbyś" itp. Zobaczymy w grudniu, jakie będą efekty nieco spolszczonego podejścia do wyspiarskich dzieci.
Komentarze
Prześlij komentarz